Wysiadłam z metra i uważnie rozejrzałam się na wszystkie strony. Okolicę wypełniały domki w wiktoriańskim stylu, porozsiewane w równych rządkach. Przed każdym z nich rozciągał się mały ogródek, zapewne mniejszy brat tego za domem. Ulicę oświetlały ciepłe latarnie.
Gdyby nie pora dnia mogłabym uznać okolicę za przyjazną. Londyn w środku listopada naprawdę nie zachęcał. Szczególnie wieczorem. Wyciągnęłam z kieszeni płaszcza wizytówkę i po raz setny tego dnia odczytałam adres kobiety.
Wide Street 10
Przekroczyłam ciasną uliczkę otoczoną rządkami domów i zorientowałam się, w którą stronę rosną numery. Skręciłam w prawo.
Większość domów zamieszkiwana była przez pary z dziećmi. W oświetlonych oknach widziałam, jak spożywają posiłki. Uśmiechnięci, zmęczeni, szczęśliwi.
Tylko uważaj sieroto, żeby łezki nie poleciały z twych delikatnych oczek.
Poradzę sobie- odburknęłam.
Opatuliłam się mocniej i spojrzałam na numerację budynków. 16. 14. 12. 10.
Dom z numerem dziesięć wydawał się smutny i przygaszony. W żadnym z okien nie paliło się światło.
Można się było spodziewać. Nikt, kto chciałby się z tobą spotkać nie może być normalny.
Gdyby było to możliwe, spiorunowałabym głosy. Nie byłam jednak do tego zdolna.
Zadzwoń.
Bezwiednie przycisnęłam guzik furtki.
Niczym w transie otwarłam bramkę i znalazłam się w ogródku.
A potem WEJŚCIE SMOKA
OdpowiedzUsuń