Strony

niedziela, 20 kwietnia 2014

A.H.B- Dobranoc (11)

Nie wiem ile minęło czasu. Nikt nie liczył. Słońce nieśpiesznie szło swoją drogą. Nie patrzyło się na nas. Na mnie i na dziewczynę z głową na moich udach. Z ramionami opadającymi i wznoszącyni się w górę i w dół. Gdy w końcu zdała się uspokoić, przekręciła się na plecy i patrzyła mi w oczy. Jej- wielkie, stalowe, zaczerwienione, zagubione. Podniosła lekko dłoń, jak mała dziewczynka i pogłaskała mnie po policzku. Wydała nieartykułowany jęk. W oczach znowu zaszkliły się łzy.
- Dlaczego nie pozwoliłeś mi skoczyć?- wyszeptała- Nic by się nie stało. Gdybyś mnie nie śledził. Zapomniałbyś o mnie. Nasze drogi spotkałyby się tyko w miejscu projektu. Nigdzie dalej.
Wygładziłem jej włosy. Wiedziałem jak bardzo jestem jej teraz potrzebny. Czy ją kochałem? Jako Host Barey, który nigdy w życiu się prawdziwie zakochał nie miałem pojęcia jak wygląda miłość. Oczekiwałem fajerwerków, pocałunków i chodzenia za rękę, a nie pocieszania płaczącej dziewczyny. Ja tylko chciałem jej bezpieczeństwa. Jej dobra. Chciałem, żeby w końcu była szaczęśliwa, nie myślałem o sobie i o naszych kontaktach. Nie była to jednak siostrzana miłość.
Wtedy nie wiedziałem co to jest.
- Powinnaś być zła na moją matkę. Kazała mi zrobić wtedy zakupy.
- Zakupy, a nie włóczyć się za ludźmi o wyglądzie porywaczy.
- Już przestań tak nawet gadać. Irytujesz mnie. Nie będziesz skakać z mostów. Robić sobie krzywdy. 
- Co ci tak zależy?- udawała, że obserwuje ruchy wody w rzece.
- Szczerze?
- Tak. Inaczej to nie ma sensu.
- Ludzie, oprócz kilku moich najbliższych kolegów mnie nie lubią. Obgadują. Wszyscy znają, wydawałoby się lubią, ale na dobrą sprawę jestem sam. A ty, z niewiadomych powodów nadal ze mną rozmawiasz i przebywasz już ponad dobę bez przerwy. I tak jakoś, wiem że uznasz, że jestem małostkowy, przywiązałem się.
- Jak bardzo?
- Tak bardzo jak można się przywiązać do kogoś w ciągu doby.
- Zadziwiasz mnie, Hoście Barey'u.
Znowu spojrzała w wodę. Uśmiechała się, wyraźnie zadowolona z przebiegu rozmowy.
- Chyba pora już iść.- Podniosła się i oparła o mnie głową. Poklepała mnie po ramieniu.- Idziemy, Hosty.
- Dobrze. 
Wstaliśmy. Ja zabrałem sukienki i zarzuciłem je na ramię. Nagle jakiś impuls, niekontrolowany przez mózg poruszył moją dłonią i złapał dłoń dziewczyny.
- Mieliśmy nie być zakochani. Obiecałeś- powiedziała niepewnie.
- Nie jesteśmy- odparłem spokojnie.- Po prostu jest późno, ciemno i nie mogę pozwolić, żebyś się przewróciła. Albo ktoś cię porwie. 
- W takim razie dobrze- przysunęła się do mnie, tak, że stykaliśmy się ramionami. 
Jej kamieniczka była blisko rzeki. Podprowadziłem ją do klatki. Oddałem sukienki. Zapadła cisza. Nie niezręczna, a pełna napięcia. W końcu opuściłem głowę i wyszeptałem 'dobranoc'.
Odszedłem. Tak bardzo obydwoje chcieliśmy czegoś wiecej.
Tak bardzo o tym nie wiedzieliśmy.
Tylko w głębi serca.
Podszedłem jeszcze do małej kawiarenki. Chciałem kupić tą sypaną waniliową kawę z nutą cynamonu. Matka ją uwielbiała, a ja nie widziałem niej (kawie, nie matce) niczego specjalnego. Jak wszyscy mężczyźni w naszej rodzinie piłem zwykłą czarną, prawdziwą kawę z nutką mleka.
Jedyna prawidłowa.
W kawiarni pracowała młoda absolwentka liceum w Jacksonville. Musiała mieć około 20 lat. Znała mnie. Na dobrą sprawę była ładna. Miała blond loki okalające jej twarz. Oczy były brązowe, jak kawa, którą sprzedawała. Miała pełne usta, które czasami wykrzywiała w piękny uśmiech. Lokalnie nazywaliśmy ją Monroe, z powodu uderzającego podobieństwa. Jedyne co ją od niej różniło to waga, nasza Monroe była grubsza. Nie zmienia to faktu, że połowa gimnazjalistów z Jacksonville przychodziła do kawiarenki tylko po to, żeby na nią popatrzeć. Musieli wymykać się z lekcji, bo zwykle o 16:00 odwiedzał ją jej chłopak, harleyowiec, który niezwykle efektownie rozganiał podrostków.
- Cześć Host- przywitała mnie.
- Witam- przetarłem oko.- Kawa dla mamy. Poproszę w sensie. Tą w opakowaniu. Ja do domu. Ją. Tak...
- Piłeś?- oceniła.
- Nie. Ja... Ona.
- Wszystko jasne, dziewczyna- machnęła ręką.
- Nie, my nie jesteśmy zakochani.
- Widzę- uśmiechnęła się i podała mi puszkę z kawą.
Wyjąłem banknot ze spodni i podałem Monroe.
- Pokaż mi ją kiedyś- oparła łokcie na ladzie i przechyliła się do przodu, tak że widać było jej duży biust.- Leć do domu.
- Dziękuję- uśmiechnąłem się i wyszedłem.
Osoba, która stała przed drzwiami była co najmniej niespodziewana. 
Nie był to harleyowiec George.
Bynajmniej.



1 komentarz: